Powoli otrząsam się psychicznie i fizycznie z bardzo podłej końcówki minionego roku. Od ostatniego dnia października do samego końca stycznia byłam w ciągłym fizycznym bólu. Nie polecam. Muszę się trochę publicznie poużalać nad sobą, bo nie wspomnienie o tym tutaj byłoby śmiercią dla tego bloga. Nie jestem w stanie wrócić do beztroskiego blogowania o pierdołach pomijając zupełnie to co mnie spotkało.
Zaczęło się od tego, że będąc podczas przerwy Halloweenowej w Polsce zemdlałam i rozcięłam sobie głowę. Tydzień później miałam operację usunięcia migdałów, po której na miesiąc i w potwornym bólu byłam uziemiona w domu. Po miesiącu wróciłam do pracy - ale bycie nauczycielem nie pomaga w ukojeniu bólu gardła. Ból zaczął dopiero ustępować przed samymi Świętami. Ale nie mogło być aż tak dobrze, żeby Święta były bezbolesne. Podczas przedświątecznych porządków, kiedy znosiłam z góry puste kubki, pośliznęłam się na schodach i złamałam kość ogonową. Dopiero od mniej więcej dwóch tygodni jestem w stanie usiąść na czymkolwiek, chociaż bezboleśnie opaść na sofę jeszcze nie mogę. Do tego doszedł stres związany z innymi zdrowotnymi sprawami i stres związany z pracą.
W dodatku przez to wszystko nie udało mi się zrealizować wyzwania, które podjęłam w tamtym roku. To może banalne, ale zależało mi na tym. We wrześniu przyłączyłam się do początkującej grupy biegaczy. W listopadzie mieliśmy pobiec nasze pierwsze 5 km. Oni pobiegli, ja leżałam w domu po operacji. Od tamtej pory udało mi się pójść pobiegać dwa razy: dzień przed upadkiem ze schodów i wczoraj. Wczoraj, Marcin i ja zrobiliśmy ponad czterokilometrowe kółko wokół domu. Mieszkamy na wzgórzach, pierwszy kilometr jest ostro z górki a potem cały czas wolno pod górę. Byłam całkiem z siebie dumna, że stosunkowo dużo po takiej przerwie biegłam a nie szłam. Jednak bardzo przykro mi się zrobiło wieczorem kiedy otworzyłam Facebooka i zobaczyłam zdjęcie klubowiczów, którzy prowadzili program w którym brałam udział. Szczęśliwe, uśmiechnięte i zmęczone buźki po przebiegnięciu 12 mil. Wśród nich twarz jednego ze słabszych biegaczy z mojej początkującej grupy.
Ach! Przynajmniej przeczytałam te 52 książki! Bardziej mi jednak zależało na tych 5 km. W tym roku na pewno machnę kolejne 52, może więcej. Nie jest to jednak tak ważne jak to żeby znowu biegać. Nie potrafię wyjaśnić dlaczego to takie ważne. Może dlatego, że podjęłam wyzwanie w trudnym dla mnie momencie w pracy, kiedy poczułam się bezsilna, kiedy okazało się, że tam nie wszystko zależy od mojej determinacji. Są ściany, których się nie da przeskoczyć. Pokonanie swoich fizycznych słabości było jednak czymś co wydawało się zależeć tylko ode mnie ... jednak ... jednak się nie udało. Chciałam pokonać swoje ciało, a to ciało pokonało mnie. Tym razem.
Rozmawiałam z kimś z pracy na ten temat i usłyszałam, że widocznie nie powinnam biegać. Co? CO? To nie kwestia tego co powinnam! To nie znaki z Nieba ostrzegające przed bieganiem! To kłody pod nogi żeby pobudzić determinację i nauczyć się wyżej nad nimi skakać. Ludzie tak lubią wygodę i pierdzenie w miękkie stołki, że szok. Nie, bieganie zniszczy ci stawy, załatwisz sobie kolana, cycki ci obwisną. Jesteś ok. Ja bym nie mogła zimnej sałatki zjeść na lunch. Najważniejsze to zaakceptować siebie. Najważniejsze jest dobre samopoczucie. Po co się męczyć. Brrrrrrrrr!
Jak już się tak publicznie wyrzygałam to mogę wrócić do normalnego blogowania! Mam tydzień wolnego więc nie ma wymówek.
Zostawcie mi kilka słów zachęty jeśli możecie. Potrzebuję motywacji - pozytywnej w miarę możliwości.