Jakiś czas temu kupiłam słoiczek pikli z limonki, użyłam je kilka razy jako dodatek do curry, ale że tego curry ostatnio mniej jemy, no i przecież nie może być wciąż takie samo, to słoik stał otwarty w lodówce nieuchronnie zmierzając do momentu kiedy będzie trzeba go z racji wieku wyrzucić. Przed wylądowaniem w koszu mój słoik uratowała Bea przepisem na
zupę z batatów, dyni i soczewicy. Jej przepis nie zawierał limonkowych pikli, ale zupa aromatyzowana była limonką i czerwoną pastą curry. Przeczytałam go i od razu zapaliła mi się lampka: moje limonkowe pikle! Jeśli nigdy nie jedliście zasalanych limonek ani cytryn (na przykład w marokańskich daniach) to ciężko wytłumaczyć ich smak, no bo jak? Kupione pikle mają konsystencję niezbyt dobrze rozdrobnionej pasty curry i czerwony kolor, smakują jak pasta curry z dużym dodatkiem limonki i soli. Można zrobić sobie takie pikle w domu; google z pewnością pomoże w znalezieniu przepisu, ja żadnego nie polecam, bo jeszcze żadnego nie wypróbowałam, ale z pewnością to zrobię.
Jeśli lubicie precyzyjne przepisy to odsyłam do
Bei i zamieńcie (lub nie) pastę curry na pikle limonkowe. Ja odkąd nie prowadzę bloga kulinarnego przestałam mierzyć i ważyć składniki w celu zmontowania przepisu, sama śledzę ilości tylko w przepisach na ciasto. Poniżej niby przepis dla tych, którzy precyzji nie wymagają.
czubata łyżka pikli z limonki
3 ząbki czosnku, zmiażdżone
mała cebula, posiekana
kawałek imbiru, posiekany
jeno chili, posiekane (pasta jest pikantna więc to jest opcja)
jeden słodki ziemniak, pokrojony w kostkę
dynia, pokrojona w kostkę (u mnie butternut objętościowo troszkę więcej niż ziemniaków)
puszka mleka kokosowego
wywar z kurczaka
mała filiżanka soczewicy (u mnie zielona)
garść szpinaku
sól i pieprz
ghee (odrobina do szpinaku)
sok z limonki (też do szpinaku)
No to w końcu niedziela, więc zaczęłam od wstawienia rosołu nie licząc na to, że dzieci będą chciały 'to' jeść i mając na uwagę jego przydatność w zupie. Zanim wszystko przygotowałam to woda z surowymi szczątkami ptactwa domowego zaczynała mieć jakiś tam poza wodny smak i się do użycia nadała. Ugotowałam też soczewicę, a raczej rozgotowałam zajmując się reorganizacją skorup pomiędzy zlewem, zmywarką a szafkami. Po rozgotowaniu wpadłam na pomysł z dodatkiem szpinaku, który nieszczęście mógłby zamaskować i przy okazji rozwiązałby problem z tym, że takiej zupie zieleń rozpaczliwie jest potrzebna, a moja cała parapetowa zieleń kuchenna została zeżarta przez małe paskudne muszki. Wyciągnęłam moździerz żeby cześć rzeczy połączyć z pastą, ale przypomniałam sobie, że blender i tak muszę wyciągnąć do zmiksowania zupy więc po co się męczyć jak można po prostu bzik bzik, no więc zmiksowałam: cebulę, imbir, chili, czosnek i pikle. Musiałam dodać chlapkę wody żeby składniki się połączyły. Zupę zaczęłam od przesmażenia powstałej pasty, nie dodawałam do niej żadnego tłuszczu, bo pikle miały go wystarczająco. Potem dodałam pokrojoną dynię i ziemniaka i zalałam wywarem tak aby warzywa były ledwie przykryte. Kiedy dynia i ziemniaki zmiękły dodałam mleko kokosowe i kiedy zupa znowu się zagotowała zmiksowałam ją. Pikle mają tak intensywny i bogaty smak, że przyprawienie zupy zostawiłam na sam koniec, kiedy już wszystko będzie zmiksowane i bardziej ... wiadome. Zupie potrzeba było tylko ciut soli i cukru muscovado. Został tylko szpinak i soczewica. Rozpuściłam na patelni odrobinę ghee, dodałam soczewicę i posiekany szpinak, przyprawiłam solą, pieprzem i sokiem z limonki, ściągnęłam z patelni kiedy szpinak był zupełnie miękki a soczewica gorąca.
Rosół jeszcze nie był gotowy kiedy skończyłam robić zupę dlatego nie musiałam niczego już natychmiast, na dworze było jasno, warunki sprzyjały więc temu by zrobić zdjęcie. Dla urody i kamuflażu wspomnianej wyżej rozgotowanej soczewicy przykryłam ją jeszcze juliankiem z surowego szpinaku i już.
Zupa jest bardzo intensywna w smaku, bardzo wyraźna, bardzo pikantna, jak to mówią lokalni in your face. I takiej właśnie zupy bardzo mi się ostatnio chciało.