poniedziałek, 14 stycznia 2013

Specialite de la maison


W środku tygodnia, w drodze do domu, na autostradzie, padły słowa następujące z ust mojego synka: jak wrócimy do domu upiekę scones. Takie słowa niekoniecznie wywołują mój entuzjazm, cieszą, ale niekoniecznie wprawiają w rodzicielską euforię. Nie w środku tygodnia, nie w drodze do domu po długim dniu, nie kiedy już ciemno, nie gdy w kuchni czeka rozgardiasz, zakupy nie zrobione i w ogóle to jeszcze nie wiadomo co na obiad. Nie. Ale tak, oczywiście, że jedziemy po mąkę i jajka. Ależ tak, mam wielką ochotę na scones, ależ tak synku, oczywiście, upiecz. Po obiedzie, dobrze?

Mamo wiesz, jestem zmęczony, może upiekę je w sobotę. Nie ma sprawy synku, w sobotę. Ale w sobotę też nie, ani w niedzielę, ani w następnym tygodniu, ani w kolejną sobotę. Za to w niedzielę. Niedziela jest zimna i nieprzyjemna, podszyta wiatrem i zacinająca lodowatym deszczem. W domu jest ciepło, gra muzyka, pyrka sobie rosół, kręcimy z Madzią długie arkusze ciasta makaronowego z prześwitującymi konturami listków oregano. Robię trzy sosy. Pietrucha ogląda mecz. Mogę zrobić scones? Możesz. A dlaczego akurat scones?

Bo wiesz, ty masz swoją specjalność, Madzia ma swoją specjalność i ja też chcę mięć. A scones są takie mmmm. Po czym nastąpił gest sugerujący, że scones są naprawdę mmmm. 

I wtedy przypomniała mi się ta historia.


Dwanaście lat temu moja mama wpadła na pomysł żebyśmy pojechali do Harachova oglądać zawody w lotach narciarskich. Dlaczego nie? Pojechaliśmy w trójkę: mama, ja i mój mąż. Pojechaliśmy, dojechaliśmy, pooglądaliśmy, zmarzliśmy i zabraliśmy się z powrotem. To, że tak w telegraficznym skrócie to opisuję jest wynikiem tego, że niewiele pamiętam bo droga powrotna przyćmiła wszelkie wspomnienia, które mogłam mieć. 


Po tym jak człowiek postoi trochę na mrozie, przestępuje z nogi na nogę, wysili wzrok za oddalającymi się ludźmi w przestworzach to nieco głodnieje. A jak jest się w Republice Czeskiej to człowiek sobie myśli, że w drodze powrotnej zatrzyma się w jakimś miłym przydrożnym przybytku, knedli i kapusty poje, czymś smacznym popije i będzie miło, sympatycznie. Tak jak to zwykle u naszych południowych sąsiadów jest.


E. Tylko, że nie tylko my mieliśmy tę wspaniałą myśl.

Za nami do przydrożnego, sympatycznego i wielce obiecującego miejsca zaczęli wtłaczać się ci, którym nieco dłużej zajęło wydostanie się z Harachova, a którym z nami bardzo po drodze było. Wtłoczyła się też wycieczka sympatycznej młodzieży polskiej z kilkoma bardziej leciwymi opiekunami, którzy pewnikiem mieli sprawować opiekę nad rozwydrzoną młodzieżą.
  Nie pamiętam co zamówiliśmy, na pewno było smacznie i tanio, zwłaszcza, że nie wliczony został koszt przedstawienia które się przed nami rozegrało.

Aktorka pierwszoplanowa (nie spośród młodzieży) miała sztywną trzy centymetrową rzadką trwałą ondulację, taką jak noszą panie, które codziennie rano czeszą się u fryzjera; make-up troszkę zbyt szałowy jak na mój gust; wielce charakterne oprawki okularów i futerko, nie zerkałam pod stół, ale jakby miała kozaczki z foczek to bym się nie zdziwiła. Patrzysz i wiesz, że kobitka sobie nie żałuje, dobrze się traktuje, nie brakuje jej ani pewności siebie ani poczucia własnej wartości.


Podchodzi kelner, grzecznie się wita i podaje pani kartę. Pani hojnym gestem kartę odtrąca i z lekko uniesioną w górę dłonią prosi o spécialité de la maison. Kelner coś cicho i uprzejmie mówi. Ona poniesionym głosem jeszcze raz mu tłumaczy, że chce spécialité de la maison. Kelner najwyraźniej nie bardzo się orientuje o co kobiecie idzie i dalej spokojnie, lecz może z lekko rosnącą irytacją w oczach, po czesku tłumaczy, że czegoś takiego nie mają. Pani się coraz bardziej denerwuje, że kelner nie wie co to spécialité de la maison; jak to przecież każdy kelner powinien wiedzieć co to jest spécialité de la maison; ona chce
spécialité de la maison, spécialité de la maison!!!

Kelner był w tym momencie najwyraźniej sfrustrowany brakiem porozumienia z panią i przedstawieniem, którego aktorem chciał przestać być jak najprędzej. Pani coraz bardziej i głośniej sfrustrowana była francuszczyzną pana. Coraz głośniej sylabowała i cedziła swoją spécialité de la maison popierając swój dydaktyzm żywą gestykulacją, jej kciuki i palce wskazujące bielały w punkcie styku a twarz purpurowiała ze złości.

Nie było chyba widza na sali nie pochłoniętego przedstawieniem jednak trudno było nie zauważyć dwójki szczególnie zażenowanych par młodych oczu, bardzo przypominających tą zamgloną zza charakternych oprawek. 
Pani zdawała się być coraz bardziej owładnięta tym czego sobie w owym dniu nie pożałowała. Rozpostarła ramiona i w geście rozpaczy pochyliła się nad stołem. Tak mi zastygła w pamięci ze spécialité de la maison na ustach. Nie pamiętam jak się pertraktacja z kelnerem zakończyła, chyba ktoś ze stolika zainterweniował i wytłumaczył panu kelnerowi o co pani chodziło. Kiedy odszedł pani nie żałowała sobie dalej, tym razem psów wieszanych na narodzie Czeskim i ich niewyobrażalnie wielkiej ignorancji i arogancji.


To mamo jaki jest przepis? 


A wiesz synku znasz taki jeden fajny blog kulinarny? Przepis jest tam.


Oh, mamo! 



To oprócz mojej chińszczyzny i Madzi ciasta cytrynowego do naszego spécialités de la maison
wchodzą scones.

1 komentarz:

  1. Piękne... :) Coś jak "piłka, PIŁKA!" "do me-ta-lu!"
    Ciekawe co mój synek wymyśli za parę lat...

    OdpowiedzUsuń

Będzie mi bardzo miło jeśli zechcecie zostawić po sobie kilka słów

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...