Jest kilka przepisów, które odkryłam dzięki temu, że prowadziłam Galangal (mój poprzedni blog, stricte kulinarny) i które na stałe weszły do mojego repertuaru. Jednym z nich jest przepis na zapiekane naleśniki pochodzący z dziewiętnastowiecznej książki kucharskiej. Uwielbiam je! Niezbyt często jemy słodkie obiady (ok, niezmiernie rzadko), ale jeśli już to prawie zawsze są to naleśniki: smażone z serem lub te: zapiekane z dżemem. Jeśli interesuje Was oryginalny przepis i moja pierwsza jego interpretacja to odsyłam do tego wpisu.
Przepis jednak nie jest niezbędny, jego zarys może tak, ale proporcje trzeba sobie samemu dostosować do własnego gustu.
Patent polega na tym, że naleśniki zawinięte z dżemem polewa się jajkiem zmiksowanym z mlekiem i cukrem i polewa się stopionym masłem; po czym wszystko się zapieka. Naleśniki nasiąkają płynem, on ścina się i rośnie, efekt jest taki, że z piekarnika wyskakują naleśniki pokryte chrupiącą skórką z delikatnym dżemowo-sufletowym środkiem. Cudo.
Robiłam je wiele razy i wiem, że nie wolno przesadzić z jakami, dżemu i cukru musi być minimalnie, a naleśniki muszą być najdelikatniejsze pod słońcem. Zdarza mi się dodać jakiś składnik aromatyzujący, albo też nie dodawać żadnego. Zawsze jest pysznie.
Dzisiejsze były tylko z dżemem agrestowym.
One muszą być boskie! Nie jadłam takich nigdy.
OdpowiedzUsuńRadosnych Świąt Wielkanocnych Ewuniu ! :)
Madziu, koniecznie, ale to koniecznie musisz wypróbować, ten przepis to prawdziwy skarb! Tobie wzajemnie, chociaż w sumie już po, mam nadzieję, że były miłe :)))
Usuń